Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 94 —

Z życia samolubnego, nasycenia, ironji, z życia, co świat i żywot człowieka ma za błyszczącą fraszkę, przeskok do surowej drogi obowiązków i pracy, nie łatwy dla wielu, dla wielu jest niepodobny. Lecz szczęśliwy wybrany, co ma siłę zwrócić się ku prawdzie, zwykle czyni to, jak Jerzy, nagle, pchnięty niewidomą ręką jakiegoś opiekuńczego anioła, co nad nim czuwał jeszcze.
Jerzy spuścił głowę na rękę, zamyślił się, i gdy oprzytomniając nierychło podniósł oczy, już rozmowa toczyła się nową i niespodzianą koleją, zmieniwszy całkiem kierunek. Mówiono o powiecie, o obywatelstwie, o bliskich wyborach w stołecznem mieście prowincji.
Pan Graba, na zapytanie Ireny odpowiadając właśnie zabrał głos poważny:
— Pojadę — mówił. — Nie rozumiem dla czego w tak ważnej dla ogółu chwili miałbym się odszczepiać? Są tacy, co swe niedołęstwo i zobojętnienie pokrywając dziurawym płaszczem jakiegoś wyższego uczucia, unikają zjazdów podobnych, mówiąc, że one do niczego nie prowadzą, i że są całkiem nieużyteczne. Tak nie jest. Wszędzie i zawsze człowiek, który chce, użytecznym być może.
— Zapewne — odparła Irena — lecz szranki dziś tak są ciasne!
— Dla tych, którzy ich granic nie znają. O! nie chciałbym moich współziomków potępiać, lecz niestety! większa ich część z gnuśności swojej zda rachunek przed Bogiem i przyszłością. Mówimy aż nadto, czynimy mało lub nawet nic nie robimy wcale. Jeśli kiedy, to teraz narzekanie z założonemi rękoma na nic się nie przyda.