Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 90 —

pan domyślić możesz, jak często dziwne wypadki z zastosowania ścisłego tych prawideł do życia wynikać musiały?
Jerzy się uśmiechnął.
— Wszyscy — rzekł — mglisto przed sobą widzimy cel podobny, ale iść do niego śmiało i prosto nie zawsze nam pozwoli społeczność otaczająca, a raczej nasze dla niej uszanowanie. Życie stałoby się krwawym bojem.
— I nim być musi dla każdego, co je z powagą jako brzemię, jako obowiązek, jako wielką misję spełnia — odezwał się pan Graba.
— Ale myśmy daleko zabiegli od opowiadania — zawołała Irena — wracajmy do niego. Pan Graba — mówiła — ile razy sądzi, że komu może być pomocnym radą, słowy, czynem, pośrednictwem, choćby nieznajomy, choćby nie proszony, przybywa jak... (jak wy to panowie zowiecie po łacinie?).
— Zapewne Deus ex machina — cicho szepnął syn, z wyrazem przywiązania i uwielbienia spoglądając na ojca.
— To właśnie. Ależ nie zawsze uda mu się być użytecznym, a najczęściej, gdy się uda między zwaśnionych, od obu stron znieść musi niegrzeczne odtrącenie. Przed kilką tygodniami kapitan, mój krewny, powadził się biedny o granice (co mu się często przytrafia) z panem podkomorzym. Oba popędliwi nad wyraz, z tą tylko różnicą, że kapitan tłumi w sobie popędliwość i pokonywa ją pozorem kłamanej obojętności, gdy podkomorzy wcale nie dba o to, że się cały na zewnątrz jakim jest okaże, choćby się za to miał wstydzić. Pan Graba dowiedziawszy się, że zjechać się mieli, przewidział z góry, jakich ostateczności dopuścić się mogą, gdy po długim