Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 91 —

sporze zaocznym nagle zejdą się oko w oko. Pozorna zimna krew kapitana jątrzyć musiała podkomorzego; gniewne wybuchy starca, jak domyśleć się łatwo, zamiast przybliżyć zgodę, niesłychanie ją oddalać musiały, lub całkiem niepodobną uczynić. Zacny mój sąsiad zasłyszawszy o zjeździe, choć obu zaledwie znajomy, postanowił przybyć w charakterze pośrednika na dzień umówiony.
— Dodaj pani — rzekł pan Graba — jeśli już chcesz drobną ofiarę chwili spokojności podnieść nad bardzo pospolity uczynek, dodaj pani, że jak prawie całe sąsiedztwo, kapitan i podkomorzy, zapewne z winy mojej, nie lubią mię wcale.
— Zjazd miał miejsce u pana podkomorzego: dwóch prawników, ci panowie sami i jeszcze ktoś z sąsiadem, pan Dudycz podobno, znajdować się tam mieli. Pan Graba zjawia się niespodzianie.
— Ale to opowiadać nie warto — rzekł gość — skończyło się na tem, że obie strony zgodziły się przecie.
— Tak, zgodziły się na to — dodała śmiejąc się Irena — żeby pana dość niegrzecznie wyprosić.
— Czemże pan mogłeś na to zasłużyć? — spytał Jerzy.
— O! zasłużyłem bardzo! Jest to moim zwyczajem mówić zawsze i wszędzie całą prawdę w oczy każdemu. Spytany, wcale nie pokrywam niczem tego, co myślę. Sądzę, że to jest obowiązkiem człowieka szanującego siebie i tych, z którymi się ma do czynienia. Dzieciom tylko, i to jak można najkróciej, całej prawdy nie mówimy, dlatego tylko, że pojąćby jej nie mogli.
— Ale któż lubi prawdę? — spytała Irena.
— Prawda podoba się niewielu: jest to dość gorzka