Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 79 —

— Ale dla pewności, że jeden w drugiego las nie wejdzie — rzekł kapitan, podając wódeczkę i zakąskę — czy nie uznałbyś pan słusznem pobić tryby na granicy?
— Tryby na granicy? a zapewne!
— Otoż i ja z całego serca za tem jestem. Od kopca do kopca pobić tryby: będziemy mieli rozgraniczenie pewne. Zgoda?
Kapitan tak potrafił o konieczności trybów przekonać zapalonego myśliwca, który się bał o swoją zwierzynę, że ten zezwolił na ich wycięcie. Niestety! wcale się nie domyślał, jaką zdradę kryły w sobie.
Ale powróćmy do Rumianej. Ty się będziesz śmiał, kochany Edmundzie. Znałeś mnie całkiem innym; za żart weźmiesz w początku to, co najszczerzej z głębi serca ci napiszę: kocham i kocham bez nadziei! Ty i ja znaliśmy dawniej tylko tę łatwą miłość salonów warszawskich, co się kończy nie wiedzieć na czem, tak jak nie wiedzieć od czego poczyna; znaliśmy też inną, drugą, która wiemy na czem się kończy, a poczyna nie z serca, lecz z kieszeni: ale takiego świętego, wielkiego, czystego uczucia, które, kładąc obok tamtych, nie godzi się profanować, myśmy nie przeczuwali nawet. Ja czuję się teraz odrodzonym, nowym człowiekiem: wierzę, spodziewam się, żyję. Moje ubóstwo nie przestrasza mnie wcale. Świat, co dla mnie stracił był barwy, wonie i wdzięki, otacza mnie nowy, młody, ponętny. Ja sam pragnę pracy, nieledwie cierpienia, aby się niem obmyć z brudów przeszłości. A, to wszystko jest dziełem kobiety! Nie, nie, nie mogę pisać dziś dłużej. Bądź zdrów!

Jerzy.