Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 78 —

z sobą się kłócić? A! panie! ze mną, co go szacuję i kocham jak ojca! ze mną, cobym się dał za niego porąbać! Nie, nie, nie spodziewam się tego nieszczęścia!
— Ale do kaduka! po cóż w moje lasy włazisz? Wiesz, żem myśliwy, znasz granice.
— Ja! ja! do cudzej wdzierać się własności, ja popełnić co podobnego?! A! serce mi rozdzierasz, kochany panie koniuszy. Nie, nie sądzisz w głębi serca, abym do tego był zdolny.
— Ale po cóż wpakowałeś się w mój ostęp?
— Czysta omyłka, zapęd! Spytaj swoich ludzi czym polował? czym strzelił?
— Ale ba! psy puściliście i popłoszyły mi sarny.
— Psy zabiegły same. Wiesz szanowny panie koniuszy, co to psy, gdy zwietrzą! Cóż dopiero gdy z oka pogonią! Daruj...
— Ale ja się gniewam.
— Co! pan na mnie? Miałbyś się gniewać na swego sługę, na najżyczliwszego sobie?! Nie, nie, tego nieszczęścia nie będzie! Jabym to odchorował! Nie, nie! Pan żartujesz i straszysz mnie tylko.
— Wcale nie. Gdybyż gdzie, ale w Zajamiu polować? Najlepszy mój ostęp!
— Ale czyżem polował?
— Wszak popłoszyliście moje stado sarn?
— Słuchaj pan — zerwał się kapitan — oto ręka moja: daję słowo, że nie miałem intencji wyrządzić ci przykrości. Wszystek mój las sobie spoluj, słowa nie powiem; w twoim więcej noga moja nie postanie. No! ale nie gniewajmy się.
Koniuszy rad-nie-rad musiał udobruchać się nareszcie, ale warczał ciągle i wrzał w sobie.