Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 76 —

sam chodząc wielkiemi krokami po pokoju, zaglądał od okna do okna, czy nie zobaczy powóz, i powtarzał
— W łeb szelmie wypalę!
Irena uspokajała go tem, że ludzie przez zbytnią gorliwość mogli fałszywą zburzyć go napróżno wiadomością: on jednak nic słuchać nie chciał.
Kilka razy rzucił na mnie okiem badającem, jakby się upewnić chciał, czy mu towarzyszyć będę; nareszcie spytał mię nagle:
— Spodziewam się, że jedziesz ze mną?
— Naturalnie! — odpowiedziałem.
— Dla czego naturalnie? — spytała Irena. — I po co pojedzie pan Jerzy? Jabym właśnie prosiła, żeby pozostał; na powrót dam mu konia, czy konie, jak zechce.
— Dla czego nie ma jechać ze mną? — odburknął koniuszy.
— Bo panu tam na nic niepotrzebny, a dla mnie miłym jest gościem.
Podziękowałem ukłonem tylko. Koniuszy znacząco spojrzał na nią i usta zaciął.
— Miłym! — powtórzył przez zęby cedząc i ruszając ramionami.
— Zresztą — mówiła Irena — wieczorem go puścimy. Na dzisiejszy dzień spodziewam się obu panów Grabów, a nie powiesz, kochany opiekunie, żeby poznać ich nie było warto?
Dziad odwrócił się z jakąś desperacją, pochwycił czapkę i rękawiczki, dostrzegłszy zajeżdżający powóz i rzekł z przyciskiem do Ireny:
— Jako opiekun, przestrzegam cię kochana pani. Młode chłopię, a do tego mieszczuch, głowa przewrócona