Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 66 —

chcąc jak najprzyzwoiciej się pokazać, wróciłem odedrzwi z zapytaniem: czybyśmy ładnym koczykiem moim jechać nie mogli? Koniuszy nad wszelkie spodziewanie moje zgodził się na to, bo jego Danglowska landara była w poprawie u kowala, a nejtyczanka świeżo się połamała. Musiałem jeszcze ująć datkiem i prośbą Stasia, żeby rzuciwszy rozpacze i żale po zawiedzionych nadziejach wyjazdu, raczył mi wszystko jak należy przysposobić do tych odwiedzin.
Wiedziałem już, że panna Irena była właścicielką wioski; ale miała-li rodziców, krewnych i jakich? kto była? nikt mi powiedzieć nie chciał. Zaczepiłem Malcowskiego, który się uśmiechnął, ruszył ramionami i odpowiedział:
— A cóż, jaśnie panie, obywatelska córka! Była w opiece u mojego pana. Bardzo dobra panna! o! bardzo dobra panna!
Z tak obfitym zapasem wiadomości, po milczącym objedzie, ruszyliśmy nieco lepszą drogą, ale za to piaskami, ku Rumianej. Koniuszy milczał, przerywając tylko niekiedy uwagami, jakie mu nastręczały gospodarskie spostrzeżenia.
— A taki nie zrobił psiawiara jak chciałem, nie posiał tu wprzód, hm! Źle pole uprawione, perz widać wszędzie i t. p.
Zaczęło się zachmurzać i zbliżać do zachodu; przecież miałem jeszcze czas przypatrzeć się okolicy, gdyśmy się zbliżali do Rumianej. Choć nikt mi o tem nie oznajmił, poznałem, poznałem ją po osobliwszej niespokojności koniuszego, który przed siebie spoglądał i kręcił się w koczu.
Wkrótce wjechaliśmy w szeroką ulicę, staremi