Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 67 —

lipami wysadzaną, która w tej chwili cała usypana była żółtemi liśćmi. Na końcu jej gęste i szeroko rozrosłe wznosiły się drzewa, każąc domyślać się ogrodu; w prawo ukazywał się staw błyszczący, nad nim kapliczka gotycka; wprost bielał wielki dwór. Folwark gospodarski odsadzony był o kilka staj na lewo od niego.
Z ulicy wjechaliśmy w dziedziniec, teraz już pożółkły, ale ogromnym zasłany trawnikiem, wkoło którego wznosiły się drzewa, a pod niemi kwitły jeszcze reszty niedomrożonych dalij. Dom, przed który zajeżdżaliśmy, wcale nie poleską miał minę: obszerny, bez piętra, ale na wysokiem podmurowaniu, rozciągał się przed nami z oranżerją przytykającą doń, galerją krytą i wieżyczką na rogu. Z niej dalekie okolice obejrzeć było można; a kto zna smutne widoki Polesia, zewsząd lasami czarnemi pozamykane, ten oceni wieżyczkę jak warta: oko mogło pójść ztąd trochę dalej. Ganek cały zaszklony, pełen był najrozmaitszych kwiatów, ze smakiem rozstawionych.
Zdumienie moje rosło co chwila. Jak oaza wśród pustyni, jawi się przedemną dom, któryby wśród Paryża mógł stanąć: utrzymywany wytwornie, ubrany starannie, urządzony tak gustownie, że nie można się było nie dziwić, nie zastanowić, nawet trochę przygotowanemu; cóż dopiero mnie, którym wcale tego wszystkiego nie domyślał się, choć z właścicielki miałem prawo sądzić o jej mieszkaniu. Koniuszy zawsze w najgorszym w świecie humorze, chmurny jak jesień, zrzucił swoją bajową czujkę i poszedł przodem, prowadząc mnie po obszernych salonach, w których wszędzie duszę kobiety, dotknienie jej ręki i uczucie wdzięku widać było. Ustawienie kwiatów, rozrzucenie draperji, tysiące fraszek, przekładanych