Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 61 —

i mieście i t. p. i t. p., przeciągnęła się do wieczerzy. Kilka razy wmięszała się do niej piękna i smutna pani Lacka, której głos cichy brzmiał niewypowiedzianym smutkiem, ale myśli jej nie miały orlego lotu Ireny. Po wieczerzy byliśmy znajomi, jakby lata przebywszy z sobą; i mnie wrócił humor, odwaga, siły, a gdyby nie przykra myśl jutrzejszego wyjazdu, chciałem powiedzieć raz pierwszy w życiu w duszy mojej, że czuję się szczęśliwym.
Dziwiło mnie niepomału, że te panie wcale się do wyjazdu nie sposobiły, gdy usłyszałem właśnie rozporządzenia dawane przez Malcowskiego, dla umieszczenia ich w kilku pokojach, które dotąd zawsze zamknięte bywały: miały więc nocować. Potwierdziła to Irena, odzywając się do starego:
— Wszak mój opiekun nie wypędzi mnie od siebie? Noc ciemna; ja dosyć jestem zmęczona.
— Panno Ireno!, panno Ireno! — z zapałem podchwycił koniuszy, łamiąc ręce — spytaj raczej czybym cię puścił w nocy przez bezdroża z twojem śmiałkowstwem?
— Patrzcie, jeszcze mnie połajał, zamiast podziękowania! — rzekła, zbliżając się ku niemu i ściskając go za rękę. On pochwycił białe jej paluszki i skwapliwie ucałował; ale dopełniwszy tego prawie namiętnie, obejrzał się na mnie, odskoczył i zaśmiał.
— A co! — zawołał do mnie — hę? w starym piecu djabeł pali! Szczęściem, panie, że mi siedm krzyżów podobno, a do kroćset, jeszczeby mnie ta synogarliczka daleko zaprowadzić mogła!
To powiedziawszy i potarłszy ręce, rzucił się widocznie znużony wysileniem na kanapę.
Ja z temi paniami (a raczej z panną Ireną, bo pani