Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 60 —

Na tem skończył się pierwszy epizod. Rozmawialiśmy potem z sobą z coraz wzrastającą żywością o tysiącu rzeczach. Ona jakby łaknąc rozmowy, myśli, sporu, wciąż podsycała rozprawy, które jedna z drugiej się wywijały. Dziad napróżno usiłując temu przeszkodzić, usiadł nareszcie przy kominie i zadumał się głęboko. Pani Lacka w upartem milczeniu, które ledwie kilką słowy przerwała, poglądała z jakiemś niby politowaniem to na mnie, to na Irenę, to na starego.
Podano herbatę. Irena posadziła mnie między sobą a panią Lacką, dziada z drugiej strony i poczęła gospodarować jak we własnym domu.
Nagle, obejrzawszy stół cały i skosztowawszy chleba, obróciła się do koniuszego:
— Widzę, że kochany opiekun nie spodziewał się dziś kobiecego najazdu, bo dla mnie chleba upiec nie kazał.
— O! już się piecze.
— Nie warto moim dziwactwom dogadzać. Godziż się, żeby się człowiek tak pieścił, nie znając co mu przyszłość gotuje?... Potem dodała: — Ale zamiast podziękowania, że mając być za dni pięć dopiero, przyspieszyłam odwiedziny, pan koniuszy tak chmurny jakby do łosia chybił.
Gdy wymawiała dni pięć, przypomniałem sobie, że dziad pozwolił mi był jeszcze u siebie pięć dni właśnie przemieszkać, i spojrzałem na niego z nieznacznym uśmiechem. Spotkałem jego wzrok, zmięszał się, a pokrywając to, wstał psy powypędzać z pokoju.
Ale Irena też wszystko widziała i wiele zapewne odgadła, bo spojrzawszy na staruszka, ruszyła z lekka ramionami, jakby z politowaniem.
Rozmowa po herbacie o stolicy, o literaturze, o wsi