Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —

— Nie wiem dotąd: do dzisiejszego dnia nie zdawałem sobie z tego sprawy.
— Nad tem nie potrzeba się namyślać: to się czuje.
— Dotąd Polesie zdawało mi się doskonale poczciwym, ale bardzo dzikim krajem — rzekłem uśmiechając się. — Wyjmuję dom mojego dziada i wszystko co w nim dziś poznałem.
— O! tylko bez tych grzeczności: czcze kadzidło!
Mój pan koniuszy, nie mogąc wytrzymać, wmięszał się wreszcie do rozmowy dosyć niedorzecznie:
— Prosiłem i proszę, żeby się zatrzymał dłużej — rzekł zafrasowany trochę i obracając się poprawić coś w kominie — ale tak się uparł jechać...
Uśmiechnąłem się dość nieznacznie. Irena spojrzała tylko na mnie i na dziada, i zdawała się czegoś domyślać.
— Pan koniuszy źle musiał prosić. A gdybyśmy jeszcze pana sprobowali zatrzymać dla lepszego poznania naszego kątka?
— Ha! ha! — uśmiechnął się żółto mój dziad, dmuchając w ogień niespokojnie — nie uprosimy, nie możemy uprosić: dał słowo, sam słyszałem, dał słowo.
— Komu? — spytała Irena więcej dziada niż mnie.
Ale koniuszy zaczął w tej chwili dawać rozkazy do herbaty i udał, że nie słyszy. Ja milczałem.
Poufałość jej z moim dziadem wyszła teraz na jaw bardziej jeszcze niż dotąd: wzięła go pod rękę i zaglądając mu w oczy, spytała natarczywie:
— Komu dał słowo?
— Kto? — odparł stary, udając zapomnienie.
Rzuciła rękę jego z trochą niecierpliwości i zawołała:
— Biedni ci starzy, jaka krótka pamięć!