Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 62 —

Lacka zawsze była milcząca i smutna), będąc już jak stary znajomy, poczęliśmy się śmiać, żartować i w żwawszą coraz zapędzać rozmowę. Nagle w pośród niej zatrzymała się zawsze trochę poważna Irena i zawołała do koniuszego:
— Opiekunie, mam żal do ciebie!
— Do mnie? cóżem mógł zrobić takiego?
— Popełniłeś wielki występek! dowiodłeś, że jesteś starym samolubem. Jakto? na Polesiu, gdzie tak rzadko gość z cieplejszych krajów zawita (nie licząc bocianów, których dosyć mamy), nie chcieć się gościem z sąsiadami, a zwłaszcza ze mną, podzielić? To szkaradnie!
Koniuszy poczerwieniał.
— Przyjechał na tak krótko.
— To nie wymawia cię bynajmniej. Wszak gdyby nie kapitan, który mi dał znać, że mamy gościa w Turzej-Górze, anibym o tem wiedziała, i byłby sobie szczęśliwie wyjechał.
Dziad, słysząc o kapitanie, pobladł, wyjął chustkę z kieszeni i nieznacznie zawiązał na niej węzełek. — A to kapitan! — mruknął cichuteńko do siebie — nowa kreska! dobrze! przyjdziemy do rachunku kiedyś.
— Musiałam — mówiła dalej Irena — dogadzając wrodzonej kobiecej ciekawości, przyspieszyć przyjazd mój do Turzej-Góry. Teraz naznaczę karę opiekunowi za ten występek: musisz...
— Co każesz? — rzekł żywo poskakując stary.
— Dobrze się spytałeś, panie koniuszy? Tak jest, w imię twojego przywiązania do mnie, rozkazuję wstrzymać wnuka i nie puszczać go jutro. Niech z nami posiedzi na pokucie, chciałam mówić na Polesiu.
Skrzywił się stary okropnie, gorzko, i uśmiechając