Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 57 —

od razu stawała. Ja w tej chwili położeniem mojem wyegzaltowany, a jej słowy wzniesiony nagle tak wysoko, odpowiedziałem z niejakiem zdumieniem, mierząc ją ciekawemi oczyma:
— Ludzie i świat, pani, wszyscy i wszędzie są jedni; a te łachmany, które zowią ich strojem, obyczaje, nałogi, miejscowy koloryt: cóż to, jeśli nie znikoma bardzo forma, która różni na oko, a pokrywa jednostajną wszędzie naturę? Jeślim czego nie poznał, sprobuję odgadnąć.
Spojrzałem na koniuszego, który pobladł, potarł włosy silnie, udając, że je poprawia, chrząknął, wstał i zbliżył się, kołując, do Ireny. Ona stała ciągle naprzeciw mnie, bawiąc się kwiatkami.
Ja siedziałem z miną obojętną, rozparty. Te kilka wyrazów jednak były akordem dwóch muzycznych narzędzi, które probują czy jednakowo są strojne.
Spojrzeliśmy na siebie. Dopiero teraz usłyszawszy z jej ust kilka wyrazów, zdumiałem się bardziej jeszcze, widząc, że nietylko nadzwyczajną piękność, ale niepospolite zjawisko miałem przed sobą: jeden z typów naszego wieku, kobietę, której umysł równie był jak twarz piękny, jeśli ten przymiot umysłowi dać można. Jakież były stosunki między nią, tak wykształconą, a panem koniuszym, tak zardzewiałym? Mówił wprawdzie o swojej nad nią opiece: ale pojąć mi było niepodobna, jak pod jego opieką zejść mogła ze stanowiska pospolitego naszych kobiet i dostać się na daleko wyższe.
— Odgadnąć! odgadnąć! — powtórzyła ostatnie słowo moje, zaczynając się znów przechadzać panna Irena. — Wiele rzeczy można odgadnąć, ale wielu też trzeba się uczyć. Poznajemy ludzi, a w ludziach uczym się czło-