Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —

Najprozaiczniej i najpospoliciej w świecie poczęła się nareszcie rozmowa między nami.
Irena, jakby długo szukała do niej wątku i początku, zatrzymała się naprzeciw mojego krzesła i spytała obojętnie:
— Pan dawno z Warszawy?
Koniuszy, jakby nie chciał mi pozwolić, żebym usta otworzył, pospieszył się odpowiedzieć za mnie. Ja ruszyłem tylko głową w sposób potakujący.
— I długo zabawić tu myśli?
— Jutro wyjeżdżam — odpowiedziałem cicho.
— Tak prędko znudziło pana nasze Polesie?!
Uśmiechnąłem się gorzko, spoglądając na pana koniuszego i odparłem:
— Nie miałem czasu go poznać.
— Ani ciekawości?
— Na tejby mi może nie zbywało, ale inne okoliczności nie dozwalały nawet pomyśleć o tem.
— Jakto? — spytała najnaturalniej w świecie — panbyś mizerne interesa życia materjalnego, tę brudną kuchnię, kładł wyżej wielkich obowiązków i przyjemności męskiego zawodu? Pan-byś, uganiając się za marną sprawą, zaczemś błahem, co pospolicie zowią interesem, poświęcał mu poznanie kraju, ludzi, zawsze wysoko nauczające i zajmujące, zdaje mi się?
To pytanie à brûle pourpoint od kobiety zupełnie nieznajomej, niezmiernie mnie zadziwiło. Była to jakby próba, co na nie odpowiem, jakby zasadzka dla zbadania kto jestem. Pojmujesz łatwo, że bardzo wielu lwów warszawskich na mojem miejscu alboby nie zrozumieli, lub odpowiedzieli pół-słowem, czemś oklepanem i zwyczajnem, żeby sprowadzić rozmowę z wysokości, na jakiej