Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 46 —

pytał o przyczynę, odpowiadał mi melancholicznie:
— A! panie, niech się choć przyśni co lepszego nad ten kraj utrapiony.
Obudziłem go z kwaśnym humorem. Skarżąc się na głowę i zwolna kładąc w łóżko, powiedziałem:
— Stanisławie! konie na godzinę siódmą rano: jedziemy jutro.
Z początku, nie wierząc temu szczęściu niespodzianemu, myśląc, że z niego żartuję, stał osłupiały; gdym powtórzył, padł mi do nóg.
— Panie! doprawdy! — zawołał. — Jakto? więc jedziemy! więc jedziemy! do Warszawy!?
— Konie na godzinę siódmą — powtórzyłem.
— Będę całą noc pakował i zaręczam, że się nie spóźnimy.
Nie mogę opowiedzieć co się z nim stało... oszalał: latał po schodach, krzyczał, hałasował, rozkazywał, krzątał się i nie dał mi spać do rana.
Dobrze przededniem koczyk stał upakowany pod gankiem, tłumoki były poprzyśrubowywane, Staś w ubiorze podróżnym; koni tylko brakło.
Punkt o siódmej na moim zegarku, który się zgadza co do sekund z zegarkiem Stasia, widzę postać jego we drzwiach zmięszaną, skłopotaną, zbiedzoną. Jeszcze ust nie otworzył, jużem poznał, że musi być jakaś przeszkoda do podróży, której tak bardzo pożądał.
— Konie gotowe? — spytałem.
— Prędko będą konie? — powtórzyłem.
— A! panie, szatan się wmięszał w ten interes! — zawołał, rwąc sobie długie włosy. — To jakiś kraj przeklęty: wszystko się tu nie po ludzku dzieje. Dobrze to