Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —

pan koniuszy wiedzieć, dlaczego przyjechałem tu?... bo nie miałem gdzie się schronić, nietylko od wierzycieli moich, ale od wspomnień własnego życia, od zmarnowanej może młodości i wyrzutów sumienia. Świat szeroki!
Pan koniuszy zgrzytnął zębami.
— Jest w nim dusza — szepnął — ale cóż? statku nie ma, głowy nie ma, nie! nie!
Mówiąc to, znowu obrócił się ku mnie.
— Słuchaj, panie Jerzy — rzekł stanowczo — jeśli mi ty tę hańbę zrobisz, że mnie w tym gniewie porzucisz ze wzgardą: klnę się na honor i uczciwość, że pojadę za tobą, i będę jeździł jak cień, dopóki się nie pojednamy. Dopiero może w Ameryce będę ci mógł wytłumaczyć, dlaczego, kochając cię z tego com poznał, chciałem cię ztąd jednak wyprawić...
— Jutro pojadę — odparłem zimno.
— I ja z waćpanem.
— Rad będę towarzystwu.
Zaledwie wróciliśmy do Turzej-Góry, którą powitałem z dziwnie odmiennemi uczuciami od tych, które wywiozłem z niej rano (tak często dzień jeden w życiu człowieka wiele przemienia), ukłoniłem się staremu i prosiłem go o pozwolenie udania się do mojego mieszkania. Koniuszy zrazu nic na to nie odpowiedział, ścisnął mnie za rękę i szepnął tylko po cichu:
— Przy ludziach, zmiłuj się!
Zrana byliśmy jeszcze kordjalnie i ceremonjalnie; wieczorem z urazą w sercu ku staremu odszedłem, mimo jego prośby, na górę.
Staś spał w kącie, gdyż na Polesiu sen go był opanował, który z poetą nazwaćby można nieprzespanym: od rana do nocy nic nie robił, spał tylko. Gdym go