Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 12 —

cztowej, najętym furmanem, ku zamierzonemu celowi podróży.
Skoczmy od razu do niego, mijając nudne i powolne zakaty błąkanie się po kraju, o którym wyobrażenia mieć nie możesz, boś go, jak ja, nie widział na własne oczy. Kraj to dziki, straszny, smutny, a zamieszkany przez samych tylko wieśniaków, żydów i ekonomów: przynajmniej nic tu innego widzieć mi się nie trafiło.
Ja, co przywykłem długo do wygodnego mieszkania, do zbytkowych wygód życia, do pozornej wytworności, która po miastach niedostatek nawet osłania: co chwila zdumiewałem się, jakim osobliwszym przypadkiem ludzie w takiej nędzy, upodleniu, niedostatku, brudzie i smrodach dwie godziny przeżyć mogą? Pierwszy nocleg w jamie okropnej, którą tu dobrą karczmą nazywają, wydał mi się całą wiecznością piekieł. Wieśniacy, tak ujmujący w starych sielankach i nowych powieściach, pokazali mi się straszliwi, osmoleni, z całą potwornością, jaką ich obdarzyła nędza i długie zezwierzęcenie: w świetle, w jakiem zaledwie przed kilkuset laty wyobrażać ich sobie mogłem. Jak na złość nawet natura nie osładzała żadnem milszem wrażeniem, przykrych, jakie odbierałem od ludzi i wszystkiego ludzkiego. Nasza natura w październiku, jak wiesz, wcale się nie wdzięczy i nie stroi; a tu wątpię, żeby i maj był bardzo powabny. Ogromne przestrzenie zajmowały błota kępiaste, pokryte stogami pochylonemi; lasy krzywe i nędzne, żółte piaski sośninką rzadką potrzęsione, a nad tem wszystkiem niebo szare, brudne, smętne, niekiedy zapłakane, a zawsze wilgoć jakąś nieprzyjemną z siebie sączące.
Nareszcie, nie wiem już którego dnia mojej podróży,