Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 11 —

rodziny, bez żądzy i nadziei w sercu wystygłem i wyschłem, mając tylko sto dukatów obciętych, koczyk i nieopłaconego Stasia (Staś się zowie nieopłaconym, bo dwa lata pensji nie widział), puszczałem się na fale rozhukanego morza wypadków i losu. Jadę do dziada, który mnie nigdy nie widział, który zaledwie może wie że żyję, do któregom się nie zgłaszał od czasu, jak matka przypilnowała mnie, abym pisał do niego powinszowania świąt na dwóch linjach. Jak on mnie przyjmie? Co z tej podróży wyniknie? Żyje-li on? Kto to jest? Te i tym podobne pytania przez myśl mi przechodziły, a odpowiedzieć sobie na nie nie potrafiłem. Probujmy! — powtarzałem tylko w duchu.
O fantastycznym moim dziaduniu tyle tylko wiedziałem, ża bardzo bogaty, że bardzo stary, że mieszka w zapadłem Polesiu nad brzegami Słuczy, że zardzewiały jak stara szabla, i że trudno mi zapewne będzie ująć go i podobać mu się.
Nadedniem obudziłem się znowu po snach różnych i marzeniach, stłuczony, zmęczony i ziewający naprzeciw miasteczka Biały, gdzie stary zamek, podobno Radziwiłłowski, świeci białemi żebrami jak kościotrup wieloryba, odartego z mięsa i tłustości, porzucony przez rybaków na morskim brzegu. Tu spocząwszy trochę, udałem się dalej, i dojechawszy dopiero do Brześcia, nauczyłem się geografji. Pokazało się bowiem, że powinienem był jechać na Lublin i Chełm lub Włodawę. Wziąłem, jak prawy Warszawianin, Polesie za Litwę i myślałem Słuczy szukać około Wilna kędyś lub Grodna. Naprawiłem tę omyłkę zawstydzającą, choć się z niej śmiałem dobrze, przedzierając się bez drogi po-