Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 138 —

— Tak, żeby policji nie dał nam jeździć po nosie — rzekł przybyły.
— A daleko więcej, żeby ludzi uciskać nie dał.
— Nadewszystko obywateli — podchwycił Samurski.
— Nadewszystko wieśniaków — odparł Graba. — Obywatele ucisnąć się nie łatwo dadzą, i mają tyle sposobów bronienia się; wieśniak żadnego, prócz rozpaczy, do której przywodząc go, ściągamy na siebie najstraszniejszą odpowiedzialność, bo grozim wywrotem porządkowi społecznemu.
— Tak! tak! tak! tak! — pykał krzywiąc się Samurski — ale pan wyznasz, że tu nie o lud chodzi, ale o nas najwięcej. Marszałek trzeba żeby był i bogaty, żeby godnie reprezentował powiat.
— Jak to pan rozumiesz?
— A jużcić przyjęciem kiedy potrzeba.
— Butelkami i półmiskami! — śmiejąc się, rzekł Graba.
— No, a i to potrzebne.
— Najmniej, kochany panie.
— Mniejsza o to: nie ma się o co sprzeczać. No, ale kogoż obierzemy? bo nie taję, że radbym wiedzieć myśl pańską i za kim pójdą głosy: a mam w tem pewne powody.
— Przyznam się panu, że dotąd nie wiem kogoby wybrać należało, i nie myślałem o tem: a rzecz wymaga namysłu.
— Co tu myśleć? — przerwał Samurski. — Tu, ot, gotowiuteńki kandydat, pan Paliwoda z Konopiatej.
— Pan Paliwoda? ha! ha!
— Cóż pan masz przeciwko niemu?
— Nic za nim, kochany sąsiedzie.
— Jakto! bogaty, honestus, potrafi honor powiatu