Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —

— A! jużto pan ze swoją filantropją! psujesz nam chamów.
— Chamów? — z podziwieniem powtórzył Graba.
— Chcę mówić chłopów.
Zamilkli. Przybyły z poważną miną szedł sapiąc ku domowi; Graba, zaciąwszy usta, milczał z wyrazem niechęci.
— No, ale my tu mamy o czem ważniejszem myśleć — rzekł pan Samurski, sąsiad przybyły. — Wybory się zbliżają: pan jedzie?
— Ja jadę jak zwyczajnie, bo to obowiązek obywatelski.
— Pan jedzie? — powtórzył jakby nie bardzo rad Samurski. — I już zapewne — dodał — kandydatów napatrzonych pan ma?
— Rozumie się. Wybierzemy jak najuczciwszych.
— Bo też, dzięki Bogu, nasze obywatelstwo — rzekł pusząc się sąsiad i poglądając ukosem na Jerzego — z samych uczciwych i godnych ludzi złożone.
— Co daj Boże! — rzekł Graba.
Samurski zaciął wargi.
— No, któż, jak panu się zdaje, na marszałka?
— Marszałkiem — odparł powoli Graba — powinien być najzacniejszy. Marszałek przedstawia najoświeceńszą część ludności: szlachtę; wybierzemy, a przynajmniej wybrać powinniśmy co mamy najlepszego, najgodniejszego, czem pochlubić się można. Przedstawiciel szlachty, mający między obowiązkami jeden z najświętszych, to jest wglądanie w stosunki dziedziców ziemi a włościan, winien być człowiekiem nietylko godnym takiej misji, ale ochotnym do spełnienia jej sumiennego.