Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 136 —

się nie rachować i nie wiedzieć co się dzieje w ich worku, nie upoważnia do sądu o wszystkich. A wieluż dziś uchodzi za bankrutów, i nie ma kredytu dla tego, że kupują obrazy i książki?
Podchodzili już ku domowi, gdy nejtyczanka, zaprzężona trzema dzielnemi końmi, rozpędzona wielkim kłusem, wpadła na dziedziniec. Siedział w niej niemłody mężczyzna, rumiany, trochę otyły, zbudowany silnie, w zielonym hiszpańskim płaszczu, z ogromną fajką piankową, na paciorkowym osadzoną cybuchu. Woźnica, po krakowsku przybrany, poganiał konie, poprawiając czapeczkę z pawiem piórkiem. Mina siedzącego w nejtyczance jegomości była poważna i pełna zarozumiałości, oczy śmiały się szyderstwem; znać było, że niemałe o sobie i ważności swej miał mniemanie. Zobaczywszy idących, uderzył po plecach woźnicę, i kazał wstrzymać. Sam powoli wysiadł, i nierychło uchyliwszy czapki, zbliżył się do pana Graby.
— Szanownego sąsiada! — rzekł, wyciągając rękę żylastą i uśmiechając się nieledwie protektorsko.
— Witam pana! — dość zimno odparł gospodarz.
— Przyjechałem dowiedzieć się — zawołał przybyły — widzieliśmy wczoraj ogień u pana, baliśmy się o dwór i toki: ale, dzięki Bogu, to się tylko, słyszę, wsi kawałek spalił.
— Wolałbym, żeby się były toki moje spaliły!
— Żartuje szanowny sąsiad. Chłop sobie da rady; a choć na teraźniejszą drożyznę, to kilka tysięcy rubli, jeżeli nie więcej...
— Tak, ale jabym łatwiej zniósł tę szkodę niż biedni wieśniacy.