Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 115 —

lecz do niego każdy bogaty człowiek, równie jak do bibljoteki, jest obowiązany. Wolałem synowi zostawić te skarby, niż trochę więcej grosza, którego i tak zadość mieć będzie. Gdyby go nawet miał znacznie mniej, spokojny jestem, bo potrafi pracować.
Teki, które pan tu widzisz, dopełniają zbiorem sztychów szereg obrazów moich. Są tu piękne, czasem mistrzowskie utwory ludzi, o którycheś pan ani słyszał może. To stary ołtarzykowy obrazek Jana Wielki, to natchnione płótno Jana z Nissy, ta rzeźba, twarz Matki Bożej wyobrażająca, Wita Stossa, a dalej Lubienieckich, Kuntza, Leksyckiego, Czechowicza, Płońskiego i Smuglewicza dzieła.
Później będziesz pan mógł lepiej zbiorowi się temu przypatrzeć. To mój zbytek i grzech może; ale sumienie moje nie ma mi do wyrzucenia, żebym kiedy surowsze obowiązki życia poświęcił upodobaniu w tworach sztuki i fantazji amatorskiej: nie jestem dyletantem nadewszystko. Jakkolwiek sztukę widzę w życiu taką potrzebą, tak istotną koniecznością jak chleb i powietrze, a tych co jej nie pojmują i nie potrzebują mam za ułomnych, przecież wiem, że przedewszystkiem idą obowiązki względem bliźniego.
— O! zmiłuj się pan! — rzekł Jerzy — jesteś aż nadto surowym.
— Potrzeba być surowym, zwłaszcza dla siebie, inaczej nie mógłbym być sprawiedliwym. Wszystko darować ludziom, nic sobie: to prawidło moje. Idźmy dalej!
Weszli do maleńkiej zbrojowni, prześlicznie ułożonej. Tu gość, który lepiej obeznany był z bronią niż z księgami i obrazami, bogactwu jej, doborowi i ułożeniu oddziwić się nie mógł.