Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 107 —

decznem nadskakiwaniem przyjęli pana i gości. W ich obejściu więcej znać było uczucie i przywiązanie, niż wyuczoną pokorę i spłaszczenie nieszczere.
Jerzy co krok się dziwił. Pokoje, do których weszli białe, dosyć obszerne, choć dom pozornie był mały, nie miały ani posadzek, ani sufitów, ani tych fraszek zbytkowych, co zdobią je zwyczajnie: słowem, nic nieużytecznego. Sofy, stoły dokoła, krzesła proste, stoliki jesionowe, zwierciadła w czarnych ramach: oto cały sprzęt ich prawie.
Irena tak się czuła znużoną, że Graba natychmiast przywoławszy ubogą swą krewną, panią Kwasowskę, która u niego mieszkała, polecił jej staraniom, pókiby konie, mające ją odwieść do Rumianej, nie nadeszły.
Sam, nie potrzebując spoczynku, bo przywykły był do pracy, obmywszy się i przebrawszy, opatrzywszy kilka opaleń, powrócił do Jerzego.
— Widzę z oczu pańskich ciekawość — rzekł — i chciałbym ją zaspokoić, ukazując mu siebie i wszystko co mnie otacza, z uprzejmością gospodarza i trochą chluby. Wiele rzeczy potrzebuje tłumaczenia, ale nie dziś czas po temu. Zanocujesz pan u mnie, a jutro, spodziewam się, zabawić u mnie zechcesz.
Ściśnienie ręki było jedyną odpowiedzią Jerzego, który jednakże spocząć nie chciał, pókiby o Irenę nie był spokojny. Ta wkrótce, nieco pokrzepiwszy się i nabrawszy sił nowych, siadła do powozu, i żegnając Jerzego, z uśmiechem przypomniała mu, że jeśli nie jutro, to pozajutrze u siebie go oczekiwać będzie, a tymczasem poszle oznajmić panu koniuszemu o przyczynie przedłużonego pobytu.
Po wyjeździe Ireny, młody Graba odprowadził Je-