Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 108 —

rzego na drugą stronę domu, gdzie było kilka gościnnych pokojów. Z podziwieniem znalazł je gość opatrzonemi aż do zbytku i przepychu we wszystko, do czego u nas ludzie pospolicie zwani „dobrego wychowania“ są przywykli.
Spojrzeniem spytał wchodząc, coby to znaczyć miało, a młody Graba odpowiedział mu z uśmiechem:
— Ja i mój ojciec zwykliśmy do jak najprostszego życia, ale gościnność staropolska nie dozwala pozbawiać wygód zwykłych tych, którzy bez nich z trudnością się obchodzą.
— Jabym się łatwo mógł obejść bez nich — rzekł rumieniąc się Jerzy.
— I mybyśmy też umieścili byli pana — odparł spiesznie Jan — w jednym z pokojów zwyczajnych, gdyby te nie były teraz zajęte. Ojciec mój ma sobie za prawidło z młodymi, jak ja i pan, postępować z powagą nieco przyjacielską, lecz razem z anielską słodyczą. Nigdyby nie zachęcał do zbytku tych, którzy jeszcze od niego odwyknąć mogą z korzyścią; ale dla starców, dla tych, którym on się stał koniecznością... Dobranoc! dobranoc!... do jutra!
Jan wyszedł, a Jerzy rzucił się na łóżko i snem niespokojnym, w którym się odbijał pożar, Irena, konna przejażdżka i tysiące strasznych i pięknych obrazów, usnął głęboko do rana. Ale za pierwszem przebudzeniem, ciekawość, podbudzona wszystkiem co wczoraj widział, już mu dłużej zasnąć i oka zmrużyć nie dała. Ubrał się naprędce i wyszedł po cichu drzwiami, do ogrodu prowadzącemi.
Teraz po dniu mógł obejrzeć lepiej, co mu się wczoraj tylko w odblaskach łuny pożarnej mignęło. Powietrze