Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 —

służącego — dla pana Sumina i dla mnie! Mogę jeździć dla zabawki, potrafię pojechać do pożaru. Jeśli nie wyratuję nikogo, pocieszyć pomogę.
Pani Lacka podbiegła zmięszana i prawie gniewna, napróżno starając się po cichu odwieść od dziwnej myśli jechania do pożaru. Irena była nieugięta!
— Powrócę zaraz — mówiła szybko — nic mi się nie stanie; z domu widać, że to nie daleko. Przydam się tam może: będę kierować ratunkiem, jeśli sama nic począć nie podołam. O! nie, nie! kobieta nie jest tak bezsilna, jak się wam zdaje. Nieprawdaż panie — obróciła się do Graby — czyż nie mogłabym pojechać? czyż nie potrafię zdać się wam na co?
Graba stał wzruszony ale milczący.
— Zostań pani lepiej — rzekł — wieczór blisko, droga niedobra. Zostań, proszę, może się zciemnić.
— Wszak łuna pożaru świeci! Pozwólcie mi, pojadę, muszę. Konia! konia!
I narzucając na siebie szybko kapelusz, burnus wełniany, chustkę, poskoczyła na ganek, nie słuchając pani Lackiej, tupiąc nóżkami niecierpliwie, poglądając to ku stajni, to na pożar, coraz się rozszerzający.
Nareszcie rozległ się tętent koni, które kłusem prowadzono ze stajni: Graba stary i młody mieli swoje, na których przyjechali; dla Jerzego był wierzchowiec, dla Ireny jej ulubieniec biało-nóżka; a wszyscy dworscy ludzie, wedle wprowadzonego obyczaju, dosiedli każdy jakiego kto pochwycił konia i gotowi byli towarzyszyć pani.
Ze wsi też widać było w polu mnóstwo konnych, na wyścigi biegnących w stronę pożaru; gdyż Irena tyle na wieśniakach prośbą i łagodnem upominaniem