Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 100 —

wymogła, że już nie potrzebowali przynaglenia i rozkazu, aby biedz w pomoc bliźniemu. Każdy rzucał robotę, dosiadał mierzyna i gnał na łunę.
W orszaku dworskich, Grabowie, Irena, Jerzy, puścili się cwałem ulicą. Dziwny to był widok tej kobiety, na przedzie prawie, bo wierzchowiec jej był najsławniejszym w okolicy biegunem, przewodniczącej kilkudziesięciu ludziom, wśród których piękna twarz blada, ale odwagi i spokoju pełna starszego Graby, smutniejsza syna, ponura i namiętna Jerzego, odbijały na pierwszym planie. Wszyscy milczeli, konie gnały zasapane. Po drodze coraz się zwiększał orszak łączącymi się ludźmi, spieszącymi od wsi do pożaru.
Oczy wszystkich w ogromną łunę wlepione były. Ogień, rozdęty jesiennym wiatrem, który, jak zwykle nad wieczorem, nie wiedzieć zkąd się zerwał, szerzył się widocznie. Słup czarnego dymu, wśród którego wyskakujące iskry świeciły gwiazdkami, leniwo posuwał się w górę, rozsiadając szeroko na prawo i lewo; niekiedy przypadł nieco, lecz jakby tylko dla tego, żeby po chwili buchnął potężniej jeszcze, i roztoczył się po widnokręgu.
Wioska pana Graby leżała za lasem, a droga do przebycia, kręta i wyboista, dla spieszących a niepewnych nóg koni, których dosiedli, byłaby prawie niebezpieczna: wielu też zmuszonych było zwolnić biegu. Grabowie tylko, Jerzy i Irena spieszyli po manowcach pędem, dowodzącym odwagi i zapału, z jakim lecieli na ratunek. Niekiedy wśród mroku mignęła tylko kałuża, rozprysło się błoto z pod stóp koni, zachrzęszczała gałąź, zaszeleściały liście, i który z wierzchowców parsknął ustraszony.