Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 98 —

Za nim wszyscy się z miejsc swoich ruszyli, nie wiedząc o co chodzi, ale wnosząc z poruszenia, że żywe ruszenie się do okna nie było bez powodu.
— Co to jest? — spytała Irena gwałtowniej, spiesząc z za stołu do okna także.
Graba poglądał w milczeniu, blady i w myśli zdawał się coś rachować.
Słup gęstego dymu, krwawe od spodu przybierający barwy, wznosił się na północnej widnokręgu stronie po nad lasy, otaczające zewsząd okolicę.
— Gore! pożar! — ozwały się kobiety.
— Pożar! — powtórzył Graba — i zdaje mi się że u mnie. Ale gdyby i nie tak było, zarówno obowiązkiem jest każdego, co ma zdrowe ręce spieszyć na pomoc nieszczęśliwym.
Chwycił za czapkę i rzucił się ku drzwiom.
Jerzy go zatrzymał.
— Pozwól pan — rzekł — i mnie towarzyszyć. Mam ręce zdrowe, choć dotąd do pracy nie przywykłe: nie pogardzaj niemi. Dadzą mi konia, pojadę z wami: sam nie trafiłbym może, nie znając okolicy.
— Chodźmy! spieszmy!
We drzwiach wejrzenie Ireny pożegnało Jerzego i wlało w niego podwójny zapał i odwagę.
Na progu już, żegnając ich, zawahała się śmiała kobieta.
— A ja miałażbym pozostać? — zapytała. — Czyż my tak dalece na nic się przydać nie możemy biedne kobieciska?
Twarz jej zapłonęła silnym rumieńcem; porwała dzwonek.
— I ja z wami! Konia! — krzyknęła do wchodzącego