Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 96 —

chem sardonicznym — przeczytać co o niej wylał z duszy Byron w swoim Kaimie.
— Nieustannie jak widmo stawiacie ją przed nami — mówiła Irena. — Skończy się na tem, że ona przelęknie nas i odstręczy.
— My nią straszymy? to wy raczej przestraszacie się sami. Nie pojęto dotąd dobrze znaczenia pracy i dla tego zdaje się ona może nie jednemu straszną. Rzecz nie jest nią wcale. Cóżto praca, jeśli nie tworzenie? A jest-li jaka rozkosz nad rozkosz tworzenia czegokolwiekbądź i wyprowadzania z siebie tego, co przedtem nie istniało? Czy zdobywamy pracą uczucie, czy myśl, czy ziarno zboża: zawsze tworzymy. Wszelkie tworzenie ma w sobie boleść i rozkosz: ma w sobie oboje praca. Lecz boleść jest znikoma i cielesna, a rozkosz trwała i nieprzemijająca.
— Prawdziwie uwielbiać potrzeba — odezwała się pani Lacka — z jaką łatwością nasz sąsiad tworzy teorje i wykłada je. Na nieszczęście nie ma tu komu z równą łatwością ich burzyć, choć zdaje mi się, że bardzoby to można.
— Czekam i słucham! — rzekł Graba.
— Cóż ja słaba kobieta znaczę przeciwko takiemu zapaśnikowi? — zawsze z gorzką jakąś ironją mówiła dalej pani Lacka. — Wszakże ośmielę się zapytać: czy wszelka praca da się podciągnąć pod to, co o niej w ogólności wyrzekł preopinujący? Mnie się zdaje, że dwie są prace i dwie wielkie kategorje zupełnie oddzielne: pracy z myślą i mechanicznej; pierwsza wypłaca się, druga tylko męczy. Jakkolwiek pracą jest przebieranie białego od szarego maku, wątpię, żeby pan Graba z rozkoszą się jej podjął.