Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo ci dziękuję — odparł Szambelan — niech to będzie na później.
— Szymborowi nie dam choćby sobie życzył dekoracyi, nie lubię go... Jest on podobno mężem wnuczki waszej, ale mimo to otwarcie powiem, że go nie cierpię.
— Z przyczyny? spytał Dziad.
— Najdziwniejsza rzecz, odparł król, że nie mam do tego przyczyny żadnej, albo raczej przyczyna ta we mnie jest, ale się schowała w taki kąt że nie mogę jej dobyć... Miły człowiek, wesół, dosyć grzeczny, tytułuje mnie zawsze królewską mością, nie chybia mi, ale coś ma w sobie...
— Dajmy temu pokój — przerwał Dziad, to drażliwa materya...
— Każda familia widzisz asindziej, dodał król, musi mieć dwie rzeczy, brylanta familii i wrzód... brylant świeci jej na czole a wrzód boli... przypuśćmy na plecach...
Władek się rozśmiał...
— Królu a panie, rzekł, są przecież rody, którym szczęściem obojga braknie.
— Nigdy, mój młodzieńcze... zawołał Beniowski... chyba już rodzina zejdzie na jednego znoska...