Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Posłuchaj tylko... brylantem się chwalą... a wrzodu musisz się sam domacać...
Znowu zamilkł na chwilę, sięgnąwszy po sałatę...
— To wielkie szczęście — rzekł sam do siebie — to wielkie szczęście...
— Co takiego? spytał Dziad...
Król pochylił mu się do ucha.
— Szambelan znasz moję wnuczkę?
— Widziałem ją... tak... tak... widziałem —
— Otóż to szczęście że jej tu niema...
— Dla czego? spytał Dziad?
— Ten wasz wnuk ma takie oczy żeby mi ją mógł oczarować, a postanowiłem nie wydawać jej tylko za pretendenta do tronu w Madagaskarze... Muszę... muszę ją dać na ofiarę polityce... Cel wyższy... szczęście moich ludów zniewala mnie do tego... Unikam więc wszystkiego... coby jej serce zaniepokoić mogło... A wasz wnuk jest chłopiec niebezpieczny...
Pochylił się do ucha Szambelanowi. —
— Jak ci się zdaje, czyby go nie zrobić prostym kawalerem Gwiazdokrzyża?
— Zawcześnie, rzekł Dziadunio...
— No, więc poczekamy... Ale ty go wypraw ztąd...