Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kieliszka i udawał, że się uśmiecha, po chwili Apollinary zapaliwszy cygaro, spojrzał na żonę i ze śpiewką ganek opuścił.
Stary powiódł za nim oczyma, potem spojrzał na wnuczkę, która siedziała niespokojna usiłując się uśmiechać.
— Twój Polcio, rzekł, — w wyśmienitym dziś humorze.
— Tak... w istocie... jest wesół, może aż nadto, szepnęła Justyna, ale ja takiej wesołości nie lubię, zawsze to znak jakiegoś podraźnienia. A wstrzymać go już niepodobna.
— Cóż go mogło podraźnić?
— Niewiem, chyba może te nieszczęśliwe zawsze interesa nasze, odpowiedziała Justyna. Potrzebujemy wyjechać trochę, oderwać się.
— Rozerwać się.
— Tak, zapewne.
— No to jedźcie.
— Ale to tak trudno! tak trudno!
Dziad spuścił głowę, już zrozumiał o co chodziło.
— Prawda! rzekł, niezmiernie trudno, nigdy jeszcze nam tak nie było... nie wiem komu dziś łatwo... miarkuję po sobie.