Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czyżby i Dziadunio miał tego doświadczyć?
— Kto bardziej nademnie! Kto bardziej! nie uwierzycie, w jakich jestem interesach!
— Przyznam się, żem trochę na pomoc Dziadka dla nas rachowała.
— Ale z duszy serca! dałbym, dał, zawołał, cóż, kiedy nie mam! nigdy jeszcze nie byłem tak bez grosza, jak święty turecki. A wam, gdybyście pojechali we dwojgo, co zapewne jest w projekcie, potrzeba wiele! wiele! Zkąd tu wziąć pod te ciężkie czasy.
Justyna zakaszlała.
— Lekarz mi każe piersi ratować.
— A mąż? czy także na piersi?
— Nie, ale wszakże by chciał być ze mną!
— A! to bardzo przykładnie! tak być w istocie powinno! ja myślę, dodał Dziadunio, że bądź co bądź, nie tu to tu pieniędzy dostaniecie. Jaka to szkoda, że ja nie mogę.
Justyna spojrzała nań niedowierzająco.
— Sądzisz, że mówię to przez skępstwo, że nie chcę? wy wszyscy mnie macie za Krezusa, przekonacie się kiedyś, że nie tak mi szło szczęśliwie, jak się zdaje; potrzeby i wydatki wielkie, nie ze wszystkich mogę się wam tłómaczyć.