Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żony, drżący, oko mu czasem wewnętrznym ogniem błysnęło, ale się powstrzymywał.
— I tej teoryi wujaszek się trzyma podobno — odrzekł powoli — droga to rzecz nauczyciel, który ma tyle doświadczenia, jednakże lepiej by może naturze zostawić edukacyą,.
— Tak Dziadunio sądzi? spytał Apollinary.
— Tak bym życzył, mniej się lękam najgorętszej młodości, niż przedwczesnego rozczarowania.
— Ja zaś, dodał chłodno Szymbor, powtarzam, że młodości co prędzej się należy pozbywać, a na to sposób właśnie rozczarowanie.
Dziad rzucił nań wejrzenie przejęte gniewem, ale głos spokojny wzruszenia nie zdradził.
— Są — rzekł — natury tak poczciwe, że z ognia wychodzą całe jak salamandry.
— Salamandra, mythus! śmiejąc się zawołał Szymbor, palą się one, jak wszystko co w ogień pada.
Wśród tej rozmowy prowadzonej z obu stron na przekorę wzajemną, ale głosem grzeczności pełnym i w formach żartobliwych, żona próżno dawała znaki mężowi, aby poprzestał draźnić Dziada. Szymbor się uwziął.
Dziad patrzał nań z chłodną krwią, dolewał