Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale doskonały słuch czy domyślność Szymbora, dozwoliły mu wtrącić odpowiedź na pytanie.
— Dziadunio dopytuje o swego faworyta, który jest także moim, zawołał, ja też oczekuję nań z niecierpliwością, ale, o ile wiem, nie przybył jeszcze. Konie, jak mi powiadano, stoją na stacyi... chyba może dziś przyjechał... o czem wątpię.
Dziadek odwrócił się i rozmowę urwał, znać było, że mu się ze strony Szymbora troskliwość ta o Władzia nie podobała.
Szymbor był natomiast rozmowny, trzymał już kieliszek w ręku pełen płynu bursztynowego i uśmiechał się doń.
— Młodzież ma swe prawa, mówił powoli: — co dziwnego, że się chłopak nieco zabałamuci po drodze. Ej! Dziaduniu kochany, albośmy to nie byli też młodzi??
— Czekaj asan dobrodziej — przerwał Szambelan — waćpan na ten sposób podobno dotąd jesteś młodym, a co ja to dalipan nigdy nim czasu być nie miałem. Zestarzałem nim dorosłem.
— Ale któż też z waćpanem dobrodziejem, który jesteś wzorem dla wszystkich, mierzyć się może? odparł Szymbor z udaną pokorą, myśmy prości, ułomni ludzie.