Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/388

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziadunio przeżył tyle że nawykł był i dla drugich i dla siebie na wszechmocność czasu rachować. Nikogo on ze straconych nie zapomniał, ale łzy krystalizowały się w tęsknotę spokojną a niepożytą.
W pół roku nic się tu nie zmieniło, nie ubył nikt, ale za wspólną naradą i skutkiem żądania Dziada, Antek Siekierka został przybrany jako dziecię domu i Hanna posłuszna woli umarłego przyrzekła mu rękę swoję.
Stworzył sobie starzec przyszłość i nadzieję, truchlejąc prawie aby znowu mu jej los nie odebrał.
Dotąd wytrwał na stanowisku... ale dopiero po skończeniu wojny, gdy się rzucono na nieszczęśliwą Polskę — starzec jak osłupiały, niedowierzający chwiać się począł i o sobie samym powątpiewać. — To co zwano reformami, systematyczne niszczenie kraju, odjęcie mu praw, swobód, idei własności, języka nawet i imienia polskiego... ostateczny cios mu zadało... Sądził zrazu że to są groźby tylko — ale powoli przychodziła w ślad za pogłoskami rzeczywistość.
Stary patrzał i w oczach schnąć i ginąć im począł...