Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/389

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zwykle nie mówił o tem z nikim, unikał skarg i użaleń, ale sam na sam z Antosiem — dobywał z piersi głosu, a wówczas były to prawdziwe treny Jeremiaszowe... Zniósł wszystko — klęski kraju znieść nie chciał i nie mógł.
— Nie trzymajcie mnie przy życiu — mówił — pozwólcie mi umrzeć i nie patrzeć na tę próbę, która będzie ostatnią, która być może zwycięzką, ale dla człowieka co od lat stu przeżył ich tyle — jest oszalającą i nad siły. Gdybym u was widział pokolenie zbrojne do wytrwania i walki — spokojne a twarde i niepożyte, bez gorączki ale bez ostygnienia, bez miotań się szalonych ale bez rozpaczy... gdybym nie patrzał na bezsilność naszę, na spotęgowanie wad a wyginienie cnót... żyć bym potrafił może... Ale zrodzone w kajdanach dzieci... sparaliżowane w kolebce... łakniecie szczęścia i spokoju łatwego, żyjecie marzeniami... a o razowym chlebie i pocie czoła ze skutemi usty czekać nie potraficie!!
Jam stary i niemocen duchem, a stokroć czuję się silniejszy od was. Co znaczą porywy wasze jak ostatni — jeśli nie zwątpienie? Na co tyle słów... tyle planów, tyle narad gdy najprostszem zadaniem dziś jest żyć i trwać...