Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mniejsza o to — rzekł, i mnie z wami nie tak było słodkiem życie abym go do zbytku żałował...!
Postąpił krokiem do progu...
— Skończone wszystko między nami — odezwał się śmiejąc, skończone... słuchajże stary, nie myliłeś się, nienawidziłem ciebie, twojego rodu!... robiłem com mógł aby ci odebrać pociechę, nadzieję, aby cię osierocić... Jak rdza wpiłem się wam i żarłem... zostaną po mnie ślady! Zemściłeś się... Któż wie? może ja jeszcze mścić się potrafię?
Nie mówmy sobie — na wieki... ale do miłego widzenia!
Szedł już i odwrócił się jeszcze...
— Zostawuję ci wnuczkę... bez żalu... wziąłem ją czystą i poczciwą, oddaję taką że jej nic nie poprawi i nie oczyści. Dałem się jej napić życia z tej kałuży, jak ty nazywasz, z której ja piłem... Weź ją teraz... weź... to łachman kobiety... który ci mnie przypominać będzie... to moje dzieło...
Rozśmiał się znowu. Szambelan stał milczący; a usta mu drżały jakby cichą, wewnętrzną modlitwą...
— Do zobaczenia stary!
Plunął na podłogę...