Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ucieczką byś mnię zmusił do tego czego niechcę... Wracaj do Zarębia... weź co ci się podoba... i zejdź mi z oczów a nie powracaj. Jestem dosyć pomszczonym upokorzeniem twojem... sumienie za mnie ci zapłaci...
Szymbor zdawał się namyślać.
— Więc jeśli wiesz wszystko, zawołał, wiesz i to że on wprzódy zmierzył do mnie?
— Wiem, odparł stary — ale nie podniósł kurków, nie myślał o strzale, odpędzał cię tylko.
— Któż wie? strzeliłem w obronie życia własnego...
— I utaiłeś występek... układając trupa tak abyś go samobójcą uczynił.??
Szymbor głowę spuścił.
— Ale któż to widział? krzyknął unosząc się gniewem... szatan?
— Bóg — rzekł stary.
— Więc jest ktoś co wie o tem, co mógłby świadczyć?
— Jest i mam go w ręku...
— Dla czegoż milczał lat tyle?
— Bo znał ciebie... bo wiedział że byłbyś i jemu życie wydrzeć potrafił...
Apollinary zamilkł, stał jak rażony piorunem.