Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze mi tak! wlazłem w nikczemną dorobkowiczów rodzinę... wynoszę z niej pocom sięgnął — żal i wstyd...
Niech was pioruny spalą...
Cisnął gwałtownie drzwiami, przebiegł pokój pierwszy i rzucił się na bryczkę, bijąc woźnicę po szyi.
— Trutniu! w czwał do domu! słyszysz... niech konie popadają, — ruszaj na złamanie karku... I jak burza wyleciał z dziedzińca...




W jednej z tych zielenią otoczonych, wyświeżonych i uśmiechających się willi które rzędem opasują Thiergarten berliński i tak dziwny kontrast z miastem koszarowem a zimnem, w kwadraty pokrajanem stanowią... w salce, której okna wychodziły ku małemu ogródkowi obwieszonemu bluszczami i winem dzikiem... wśród posępnej ciszy grobowej, poruszało się o zmierzchu wieczornym, kilka osób martwych, smutnych... z twarzami blademi i łzą na oku...
Z nać było po nich że czekały wyroku, że stra-