Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w kuźni obozowej, prócz cicho nuconej piosenki, nic słychać nie było... Słowik w krzakach gardłował tylko jakby się chciał przed gośćmi popisać.
Chata leśnika, właściwiej buda, w którejby w innym razie pańskich ogarów nie zamknięto, urządzoną była na salon dla starszyzny.
Siano i słoma po kątach, pokryte kołdrami i płaszczami służyły za siedzenia; na wbitych w ściany kołkach powieszano broń... okno jedno przysłoniono gałęźmi suszonemi... uszak od drzwi łączył szczupłą izdebkę z przedsieniem pod gołem niebem, w którym na kilku kłodach siedziało towarzystwo nie mogące się w środku pomieścić. Maleńki samowarek próbował starczyć na dość liczne towarzystwo... Obchodzono się kilku szklankami... a wielu wzgardziwszy herbatą, wódką i chlebem się zasilali...
Gwar obozowy i czynność dzienna ustawały powoli...
Ten którego pułkownikiem zwano, mężczyzna z siwym, podstrzyżonym wąsem, dowódzca przyszłej wyprawy, siedział milczący i zamyślony. Twarz miał bladą, smutną i znać było że mu ciężyła przyszłość tej gromadki której on słabe siły znał już dostatecznie. Nawykły do karności i porządku