Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mości tego kąta w którym się miało obracać!! ile trzeba było wycierpieć... aby niewiele pomódz!!
W początku wojny wszakże, kiedy surowe próby jeszcze w myśli nawet nie postały, kiedy nadziei tak wiele a doświadczenia tak mało... wygląda wszystko różowo...
Przyniesione z domów zapasy jeszcze nie dozwalały zaznać głodu, wesoło było i butnie na maleńkiem obozowisku...
Co chwila drobny z razu oddział powiększał się nowymi przybyszami, nadciągającymi dniem i nocą, najfantastyczniejsze stroje, godła, uzbrojenia nadawały mu oryginalną fizyonomią. Każdy sobie mundur swój stworzył... i uczynił takim, jakim wyglądać pragnął. Na czapeczkach powiewały pióra, różnobarwne pasy i przepaski stroiły piersi. Żupany, kontusiki, buty, sznury odznaczały przybyszów powiększej części z pewnym wykwintem ubranych... Karność żołnierska jeszcze nie ściskała ust które wesołym parskały śmiechem... Ten dzień i następny, oddział miał się dopiero formować... Słano do wiosek sąsiednich... odbierano przesyłki i zasiłki... a najpiękniejszy czas w świecie sprzyjał tym pierwocinom wojny powstańczej.
W borze prócz dzięcioła, prócz uderzeń młota