Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wzdychał dumając jak to się da nałamać do tego posłuszeństwa ślepego, bez którego nie ma wojska i wojny być nie może... Ale też on jeden był tak chmurny, reszta śmiała się i żartowała...
Wśród nieznajomych nam na uboczu znajdujemy Antka Siekierkę w sukmance wiejskiej z pałaszem u boku, pistoletami i z książką za pasem, a skrzyneczką narzędzi chirurgicznych u nóg.
Obok siedzi pan Władysław Zegrzda po myśliwsku ubrany z wykwintem, mała konfederatka z piórkiem na głowie, cygaro w ustach... Milczący oba i smutni czegoś...
Antek jakby przeczuwał przyszłość, Władek jakby żałował przeszłości.
Przez gałęzie drzew widać jaskrawo zachodzące słońce... Na małej drożynie wiodącej w głąb lasu słychać ciężki tentent konia... niektórzy głowy podnieśli.
— Czyżby już Siwicki miał powracać? spytał jeden.
— Ale nie może być, to chyba nowy ochotnik...
W tej chwili z za gałęzi ukazała się postać podżyłego mężczyzny, na tęgiej szkapie, ale wcale nieuzbrojonego... Był to Szymbor...