Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/288

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — Mówmy z sobą szczerze... powiadasz mi że mnie kochasz... jesteśmy wolni oboje... czuję się ciebie godną... cóż nas rozdziela?
    Władek zadrżał.
    — Pozwalasz mi być szczerym, będę nim... dzieli nas... dzieli nas... uprzedzenie matki mojej i Dziada przeciwko narodowi waszemu... To ja wprzódy przełamać muszę, niżeli wyrzeknę słowo stanowcze... a gdy je powiem... nie cofnę. Dziś jestem wedle obyczaju i prawa pod władzą, za parę lat...
    Iza porwała się z krzesła.
    — Jakto? w tej niepewności każesz mi lat parę czekać na coś stanowczego... ale to być nie może?
    — Izo... kochaszże mnie?
    — Właśnie dla tego że cię kocham...
    — A jeśli innego nie ma środka...
    — To twoja rzecz, tyś go znaleść powinien...
    Władek spuścił głowę... i cicho rzekł.
    — Będę się starał.
    Mówili długo. Iza złagodniała... łatwo jej było oczarować go, pociągnąć, pochwycić, namówić na co chciała. Ale gdy straciwszy ją z oczów, stanął potem naprzeciw matki, gdy pomyślał jaki cios zada jej to wyznanie, gdy wystawił sobie Dziada... tracił odwagę i odkładał do jutra.