Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konary jasnemi smugi padały promienie na rodzaj łączki otoczonej w dali gąszczami.
Nad samą drogą stał ów krzyż, z pni dębowych z korą zestawiony, z koroną z ciernia...
Szymbor po którego stronie się on znajdował rzucił okiem ku figurze... i jakby rażony czemś krzyknął — Stój...
Po za krzyżem w blasku księżyca stała płachtą białą jakby całunem okryta postać... Justyna spojrzała i przelękła krzyknęła, konie zatrzymały się i miały chwycić z kopyta, gdy Szymbor jakby szałem porwany, którego sam potem pojąć nie mógł — wyskoczył z powozu wprost biegnąc na widmo.
Krzyk z za krzyża odpowiedział i gdy zajadły ale odważny pan Apollinary znalazł się o krok od zjawiska, poznał w niem... biedną kobietę ze wsi, która z brzemieniem gałęzi powracała do chaty.
Wstyd mu prawie było tej porywczości, tem dziwniejszej że las nie do niego należał... powrócił śmiejąc się do powrozu w którym żona siedziała zakrywszy oczy... ale trząsł się cały, wzburzony był i nadzwyczajnego wrażenia którego doznał ukryć nie potrafił.
— Pocóż ci było robić taką historyą?
— Ludzie by byli potem rozpowiadać gotowi,