Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łych w towarzystwie ludzi mszczących się złym humorem na domownikach za ekspensa dowcipu dla obcych... Zresztą jakeśmy mówili, od wielu lat Szymborowie nie żyli z sobą tylko jak skuta galerników para, która się tym mocniej nienawidzi im cieśniej łańcuch ją ściska... Dla Justyny był on karą Bożą, ona dlań tylko reprezentantką spadku po Dziaduniu.
Kiedy niekiedy nie odwracając głowy Justyna z pod oka spoglądała na męża i z jego ruchów, fizyonomii, sposobu palenia cygara domyślała się iż był wielce zajęty snuciem jakichś groźnych planów. Zdradziło go słówko które mu się wyrwało w pierwszej chwili gdy przejeżdżali wrota dziedzińca.
— Wyzywa mnie ten stary grzyb... dojada... ale przypłaci!!
Wesołe a coraz żywsze gwizdanie wśród drogi ustało wreście gdy się zaczęli zbliżać ku temu miejscu w którem stał drewniany krzyż na pamiątkę śmierci Stanisława wzniesiony... Podania o jakichś nocnych zjawiskach na rozdrożu już do tego krzyża przylgnęły, woźnica mimowoli konie popędzał.
Noc była księżycowa, jasna, spokojna... las w tem miejscu przerzedzony składał się ze starych dębów mało w liście odzianych, przez których grube