Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie uwierzysz pani jakie ono na mnie uczyniło wrażenie... Nigdy go niezapomnę...
— Ani ja tego bicia serca i strachu i wstydu z jakim szłam po owych wschodach... przypominając sobie ów sławny wiersz Dantego... łzy mi się zbierały na powiekach, drżałam...
— Sąż ludzie tak bez serca... tak straszni?
— Są różni... odpowiedziała Hanna... a najwięcej takich dla których człowiek w pewnych dopiero warunkach zaczyna być za człowieka miany... Jedni potrzebują na to nazwiska, drudzy tytułu, inni wychowania form pewnych... a jak mało tych co w najmniejszym i najnieforemniejszym z braci szanują istotę ludzką.
— Ale tego braku współczucia i poszanowania pani przynajmniej obawiać się nie możesz?
— Dla czego? biedna włóczęga... obudzę nieraz podziwienie, rzadko litość a współczucie najrzadziej.
W tej chwili Dziadek im przerwał rozmowę wchodząc razem z Zubrzycką, która z sobą Hannę zabrać miała. Władek także pożegnawszy się chwycił za czapkę, uściskał Dziadka i ostatnie rzuciwszy jeszcze wejrzenie na znikającą Hannę, skoczył na siwka... który z nim razem wkrótce za drzewami się schował.