Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja, powrócę do matki..... która na mnie czeka...
Dziś jeszcze... Nie widziałem jej długo, wracam dopiero z Berlina... jeszczem nienasycony swojemi...
— A droga daleka? spytała Hanna.
— Parę godzin... noc tak śliczna... dodał Władek, wyda mi się to najrozkoszniejszą przejażdżką... a pojedzie ze mną i miłe wspomnienie dzisiejszego wieczora...
— Grzeczny pan jesteś... ale szczerze... nie jest to widok miły, patrzeć na dwoje nieszczęśliwych ludzi...
— Przepraszam panią... nic milszego nad widok heroicznego spełnienia obowiązku z takim spokojem i prostotą, a jeźli cnota przybierze się jeszcze w takie kształty urocze...
Hanna uśmiechnęła się prawie boleśnie.
— Pan jesteś nadto już grzeczny — szepnęła prawie z wymówką... ale jutro blask dnia rozwieje tę fantasmagoryą wieczorną, z której zostanie biedny odarty obłąkany starzec... i rodzaj parafiańskiej Antigony...
— Bardzo pani trafnie nazwałaś fantasmagoryą to twoje przybycie do nas, pośpieszył dodać Władek...