Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prawda, rzekł — i dla tego cię wydam za pretendenta, będę abdykował i zrobię królową...
— Mamy na to czas — uśmiechając się smutnie — szepnęła Hanna — wolę być twoją wnuczką... i dawać w mieście lekcye dzieciakom.
— W tem nie widzę nic zdrożnego — zawołał król. Ludwik Filip także dzieci uczył w Szwajcaryi.
Wszyscy wstali, w głębi domu słychać było bijącą dziesiątą godzinę. Władkowi dawno potrzeba już było do domu powracać, urok Hanny go wstrzymywał... Czuł w niej istotę jaką czasem marzył, niewieścią sercem, męzką energią i wolą... piękną formą i piękną rozpromienieniem duszy... nie myśląc i nie starając się o to wcale... oczarowała go biedna wnuczka professora... Znana ona była dawno Dziadowi, ale Władysław nigdy jej w życiu nie spotkał, choć wiedział nawet że byli dalecy krewni... Nie domyślał się nigdy w tej wychowance małego miasta i małego świata tak zachwycającej istoty... pełen podziwu stał teraz przed nią zamyślony jakby chciał w duszy rozwiązać sobie zagadkę cudu... Dziadek czasem nań z pod oka spozierał... ale twarz jego nie zdradzała ani niepokoju ani niechęci.