Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Beniowski ziewnął po królewsku — znać było że padał ze znużenia.
— Chodź mój królu, rzekł mu gospodarz... zaprowadzę cię ze Szczepanem do twojej sypialni, a Zubrzyckiej każę tym czasem dla panny Hanny przygotować pościel przy jej pokoju....
Hanna okazała trochę niepokoju...
— Nie bój się waćpanna, rzekł Dziadek, — postawię ja mu straż żeby się nie wymknął... Zubrzycka po was przyjdzie, a Władek nam tymczasem towarzystwa dotrzyma.
Na twarzy wnuka odmalowała się radość wielka... że mógł na chwilę dłużej z Hanną pozostać... ciekawym był bliżej ją poznać...
Ale w chwili gdy Beniowski pocałowawszy ją w czoło odchodził... Hanna jakby się siły jej wyczerpały, usunęła się na krześle widocznie zwątlona, twarz jej przybrała znowu tęskny ten wyraz, z którym na ganek wchodziła... Spojrzała na Władka, ze współczuciem wpatrującego się w nię i uśmiechnęła boleśnie...
— Nie śmiej się pan z dwojga biednych ludzi — rzekła po cichu jakby jej sił brakło... — nie gorsz się moją wycieczką, ani nawet szałem tego starca nieszczęśliwego... Wierz mi pan gdybyś go