Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdyby nie był waryat... rzekł król... ale widocznie ma bzika...
I na chwilę zapomniawszy o Madagaskarze czule wypytywał o Kalisz, o staruszkę gospodynią, o faworyta psa Nerona który całemi tygodniami czekał na niego w ganku...
Hannie rozjaśniło się lice... odpowiadała wesoło, starała się go przyciągnąć do tego dworku cichego...
— Żebyś Wiedział jak ładnie w naszym ogródku, jak rozkwitłe lipy pachną... jak malin pełno i truskawek... jakie kwiaty przed oknami twemi, jak wszystko tęskni i niepokoi się tobą... jakby ci tam dobrze być mogło...
— Niewiasto! przerwał w końcu przechodząc do surowszego wyrazu twarzy biedny król — niewiasto! nie powinno iść o to człowiekowi gdzie mu dobrze być może... ale gdzie ma spełnić włożony nań obowiązek... Gdyby się tylko szło do szczęścia trzebaby nieraz po kolana w błoto za nim wędrować...
— Święte są słowa twoje — odpowiedziała mu Hanna z uśmiechem... ale doprawdy dziadku mój, masz obowiązki i pod tą strzechą ubogą... dla tego serca które cię kocha...
Beniowski wstał i pocałował ją w czoło.